26 stycznia w całej Australii jest obchodzony jako Australia Day (Dzień Australii). Jest dniem wolnym od pracy.
Krótki rys historyczny:
W 1788 roku do wybrzeży obecnego Sydney przybyło 11 statków z zesłańcami z wysp Wielkiej Brytanii oraz ich nadzorcami. Po kilku latach w rocznice tego wydarzenia lokalni gubernatorzy zaczęli się spotykać na imprezkach aby uczcić dzień w którym Australia zotała skolonizowana i poopowiadać sobie ilu aborygenów ostatnio wybili. Przez pierwsze 2 stulecia święto było obchodzone właściwie jedynie w New South Wales z róznymi perypetiami. Jako święto narodowe jest zaakceptowane przez wszystkie stany Australii i obchodzone właściwie dopiero od kilku lat.
Geneza: Jest to dzień, w którym wielokulturowe społeczeństwo australijskie pomimo wszelkich różnic ma się jednoczyć na wspólnych barbekiurach, cięszyć się razem tym, że australijczykami są. Ludzie powinni wznosić modły dziękczynne do nieba za to, że ten kraj tak wspaniały jest. Generalnie zamysł rodem z pamiętnego święta 1-go maja, tyle że błogosławiony jest kraj jako taki a nie klasa robotnicza.
Jak to jest faktycznie:
Z punktu widzenia aborygenów: określają ten dzień jako „invasion day” dzień w którym Australia została napadnięta przez Wielką Brytanię. Na okrągło trąbią w swoim radiu o tym jak się źle z tym czują. O dziwo – trąbią po angielsku, a nie w jednym ze swoich 200 narzeczy… W rzeczy samej podczas kolonizacji w 18 wieku aborygeni nie byli uznani przez Anglików jako ludzie, co pozwoliło Anglikom uznać „terra incognita”, jak nazywali wtedy Australię, za ląd niezamieszkany i zająć ją jako angielską posiadłość zamorską. W związku z tym aborygeni praw nie mieli żadnych i byli wybijani jak przysłowiowe kaczki jeśli coś im nie pasowało. Historia do złudzenie przypominająca tą z amerykańskimi indianami, tyle że w Australii Anglicy mieli do czynienia z przyjaźnie nastawionymi murzynami a nie walecznym narodem.
Z punktu widzenia Ozików: robim grila, jedziem na plażę, będziem grać w krykieta, z forexem w garści, boć to dzień dzień, w którym cieszyć się należy żem ozik jest. Flaga australii na samochodzie, coolerze, koszulce, gaciorach albo przynajmniej na klapkach obowiązkowa.
Z punktu widzenia prominentów, businesmanów, polityków i innych tego typu: dzień, w którym trzeba się spotkać na jakimś zorganizowanym obiadku z innymi sobie podobnymi pożeraczami ciężko zarobionych przez podatników pieniędzy, poklepać się po pleckach, powłazić komu trzeba gdzie trzeba, znaturalizować kilku łogów, bo w końcu zasłużyli, dać nagrodę Australijczyka roku wybrańcowi lub wybrance… ot taki tam sobie marketing.
Z punktu widzenia przeciętnego imigranta: dzień w którym trzeba jechać na plażę, bo gorąco jest!
Pozdrawiam
Karol Nowak